Wyrok sądu: Niewinny. Jak usłużni prokuratorzy i kryminaliści oskarżali prof. Widackiego Po pięciu latach od postawienia zarzutów przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga dobiegł końca proces mecenasa i posła prof. Jana Widackiego. Został on całkowicie uniewinniony, podobnie jak pozostałe osoby na ławie oskarżonych. Wyrok nie jest prawomocny. Prokurator Jarosław Walędziak żądał dla profesora półtora roku pozbawienia wolności w zawieszeniu, zakazu wykonywania zawodu adwokata przez dwa lata oraz grzywny. – Materiał dowodowy przemawia – przekonywał sąd – że oskarżeni są winni zarzucanych kryminalnych czynów. Wszyscy obrońcy w bardzo szczegółowych analizach wskazywali, że przy sięganiu przez prokuratora po „owoce drzewa zatrutego”, czyli obciążające zeznania przestępców (np. świadków koronnych lub zabiegających o taki status) musi być pewna bariera, przy której organy ścigania się zatrzymają, aby nie wejść w te same koleiny, co kryminaliści. Mec. Marian Hilarowicz zaczął od przypomnienia „oczywistej prawdy, która nie zdołała się przebić do świadomości prokuratora”. To prawda kodeksowa, aby odpowiedzialności nie poniosły osoby niewinne. – Sąd – powiedział – nie jest od poszukiwania dowodów na poparcie aktu prokuratorskiego. Chciałbym doczekać się chwili, gdy na ławie oskarżonych będą osoby odpowiadające za nierzetelny sposób prowadzenia śledztwa. Prof. Jan Widacki w swym ostatnim słowie pokazywał, jak w jego sprawie działała prokuratorsko-CBŚ-owska machina napędzana lizusostwem, serwilizmem, podłością i głupotą. Wskazał tych, którzy usilnie pracowali, aby zszargać jego dobre imię jako oskarżonego w zwykłej sprawie kryminalnej, jak z lubością powtarzał prokurator. – Mój syn (tu Widackiemu zadrżał głos), który akurat pisał próbną maturę, dowiedział się z telewizora, że jego ojciec jest związany z mafią. Sędzia Małgorzata Wasylczuk, uzasadniając wyrok, już nie nawiązywała do politycznych układów. Punkt po punkcie z żelazną logiką prawnika odrzucała dowody prokuratorskie. – Sprawa przeciwko Janowi Widackiemu ujawniła szereg nieprawidłowości w instytucjach państwa: aresztach, prokuraturze oraz w korzystaniu z zeznań tzw. skruszonych przestępców. Wpasowany w układ Ci, którzy doprowadzili do tego procesu, pewnie na długo przed pierwszą rozprawą zacierali z uciechy ręce na samą myśl o spektakularnym widowisku na sali sądowej. Oto na ławie oskarżonych szacowny profesor prawa, znany adwokat, były ambasador, poseł. A obok niego towarzysz niedoli w czerwonym drelichu groźnego przestępcy, z wyrokiem dożywocia. I świadkowie z wieloletnimi wyrokami – skuci, przyprowadzani przez antyterrorystów, aby wydali profesorowi świadectwo etyki adwokackiej. Prof. Janowi Widackiemu postawiono trzy zarzuty dotyczące trzech różnych zdarzeń, różnych miejsc i przy udziale różnych osób. Powodowało to wielkie zamieszanie w dokumentach prokuratorskich. I utrudniało przewód sądowy. Jeden wątek oskarżenia dotyczył rzekomego nakłaniania w białostockim więzieniu Sławomira R., ps. „Woźny” lub „Król” – dwukrotnego mordercy i bestialskiego gwałciciela dziecka – do składania za namową Widackiego fałszywych zeznań w celu oczyszczenia z zarzutów lidera pruszkowskiej mafii. Zarzut ten mecenas dzielił z Adamem i Małgorzatą D., bliskimi krewnymi owego gangstera. Kolejny zarzut to rzekome przemycenie przez Widackiego grypsu od Krzysztofa F., ps. „Bandzior”, z aresztu w Krakowie i przekazanie go jego żonie Teresie F. mieszkającej w Kasinie Wielkiej. Gryps miał zawierać instrukcje, jak przygotować fałszywego świadka. Ponadto Jan Widacki został oskarżony o nakłanianie lobbysty Marka Dochnala do powstrzymania się przed sejmową komisją śledczą do spraw Orlenu od zeznań mogących mieć związek z działalnością biznesmena Jana Kulczyka, którego mecenas bronił w innych procesach. (Dochnal interesował się dostawami ropy do Polski. Uważał, że w interesach stanął mu na drodze Kulczyk i przez to został we wrześniu 2004 r. aresztowany). Zaraz po wystąpieniu prokuratora na pierwszej rozprawie Jan Widacki wygłosił swój „akt oskarżenia”. Jego wyjaśnień słuchało aż troje zawodowych sędziów, którym przewodniczyła sędzia Małgorzata Wasylczuk. – Nie przyznaję się. Zarzuty są absurdalne, dla mnie głęboko upokarzające. Oparto je na fałszywych zeznaniach osób znajdujących się w całkowitej dyspozycji organów ścigania. W ten sposób przestępcom daje się większą wiarę niż mnie. Mam podstawy sądzić, że do takich zeznań te osoby zostały nakłonione. Profesor postrzegał związek oskarżenia z jego działalnością polityczną. Na sali szeroko to uzasadniał. Ponadto pozostawał w konflikcie ze Zbigniewem Wassermannem, ówczesnym koordynatorem służb specjalnych; pozwał
Tagi:
Helena Kowalik