Obraz polskiego rybaka na maleńkim kutrze to widok dobry dla malarza, ale nie zwolenników Unii Szósta rano, zimno, ciemno, mokro. W porcie rybackim w Górkach Zachodnich kutry odbijają od brzegu, mącąc poranną ciszę turkotem silników. Wypływamy jako ostatni „w tukę”, czyli w dwie jednostki, które wspólnie będą ciągnąć jedną sieć. Pracują tylko szyper i mechanik, reszta załogi odsypia w kubryku nocne naprawianie siatek. Od kilku dni wciąż są na morzu, nie opłacają się im powroty do domów rozrzuconych po odległych dzielnicach Trójmiasta. – Chcemy złapać tę odrobinę dobrej pogody, zanim znowu zacznie się sztorm – tłumaczą rozespani. – Bo jesień w tym roku była straszna, a zwłaszcza listopad. Wciąż dmucha i dmucha, raz z północnego, potem z południowego zachodu. Ryba rozgoniona, skołowana. Okres jesienno-zimowy, chociaż kapryśny, jest dla rybaków szczególnie ważny – to właśnie wtedy łowi się najwięcej. Trzeba więc wykorzystać każdy dzień. Po godzinie płynięcia w mroku szare niebo zaczyna jaśnieć na wschodzie, niemrawo wstaje blade słońce. Rybacy spuszczają sieć. Uwolniona z ogromnej szpuli powoli zanurza się w wodzie. Stalowe liny, za pomocą których zaczepiona jest do kutrów, naprężają się. Teraz pozostaje tylko czekanie na udany, bogaty połów. Wciskamy się do kubryku i sącząc wzmocnioną herbatę, rozmawiamy o morzu. Brodaty, wesoły Zbyszek jest prawdziwą kopalnią dowcipów. – Przyszedł raz do tawerny stary pirat z drewnianą nogą, bez jednego oka i z hakiem zamiast ręki – opowiada. – „Co ci się stało?”, pytają kompani. „Mewa mi na oko narobiła w dwa dni po tym, jak mi hak założyli”. Adam, Krzysztof i Jacek odgrażają się, że zaraz sami mu haka założą za te hałasy do białego rana. Ten, nie zwracając uwagi na ich docinki, szykuje się do kolejnej opowieści, ale rozbawieni koledzy przerywają mu. – Dzisiaj przekonamy się, jak to z tymi przesądami jest naprawdę – żartują – bo mamy kobitę na kutrze, a jak baba na pokładzie, to nieszczęście gotowe. Niech no tylko nam pecha przyniesie, a pójdzie jak nasz Jonasz na burtę. – Jonaszowi wystarczy buty wyrzucić, a ryba już będzie szła – wtrąca ktoś z boku. – Poza tym golić się nie wolno ani noża ostrzyć, ani gwizdać czy worka wiązać i koniecznie trzeba dziewczynie na lądzie zapłacić – dodaje Andrzej Jagła, jeden z trzech braci, do których należy kuter. – Ja tam o swoją dbam, zawsze ma pełne konto – przechwala się Zbyszek. – A ja w żadne gusła nie wierzę – oponuje Adam, kociewiak ze Starogardu. – Ale znałem kiedyś takiego rybaka, Antosia Rottę, z niego to był prawdziwy czarownik. Jak powiedział, że się nie upijesz, to mogłeś i trzy „krowy” opróżnić, a wciąż byłeś trzeźwy. Kaszubi z Gdyni to się go bali jak ognia, bo potrafił każdą siatkę zauroczyć. Na kolana przed nim padali, by tylko tych swoich czarów nie rzucił. – Oj, zdarzały się historie najdziwniejsze – kiwają głowami mężczyźni. – Pamiętacie tego włócznika, co nam do sieci wpadł? Gdzie on się tutaj zaplątał z tych oceanów? A szable jakie długie miał, po 60 cm każda! Tak to jest – nigdy nie wiesz, co złowisz i czy do domu trafisz cały. Nieraz człowieka tak wywieje, że już po tamtym świecie chodzi. Kiedyś przy dziewiątce wracaliśmy z dorsza, a za nami fala wielka jak ściana szła, ryba wymywana z szota wyżej nas latała, a wodę aż rwało. Siedzieliśmy u szypra w sterówce i niejeden z nas po cichu zdrowaśkę klepał… – Rybaki to chłopy nie do zdarcia – podsumowuje Andrzej. – Przegada taki całą noc, prześpi się potem godzinę czy dwie i już jest na chodzie, a jak mu żonka dogryzie, to i w checzy miejsca długo nie zagrzeje, tylko na krypeczkę wsiada i hajda w morze, tam jest mu najlepiej. Jego słowa zagłusza ryk pokładowej syreny; nadszedł czas wybierania sieci. Boże, daj ryby wiele Najpierw pojawiają się mewy. Pierwsze są już wcześniej, lecą szpalerem za zanurzoną w wodzie siecią i wybierają wypadającą przez jej oczka drobnicę. Lecz kiedy tylko na pokład wychodzą rybacy w sztormiakach, ptaków zwala się cała masa. Krzykliwe, tłuką skrzydłami powietrze, otaczając nas zewsząd
Tagi:
Helena Leman