Biało-czerwoni nie mają wyjścia, muszą wygrać dwa najbliższe mecze Przed futbolową reprezentacją – w drodze na światowe finały w Rosji 2018 – kolejne eliminacyjne wyzwanie. Tym razem dwumecz na Stadionie Narodowym w Warszawie. Najpierw w sobotę, 8 października, z Danią, potem we wtorek, 11 października, z Armenią. Trudno o lepszą okazję, by dzięki dobrej grze i korzystnym rezultatom jak najszybciej zapomnieć o wrześniowej „kazachstrofie” (2:2) w Astanie. Nie dojechali na mecz Wypili za mało czy zjedli za dużo? Takie pytanie można było sobie zadać, patrząc na „wyczyny” biało-czerwonych, szczególnie w drugiej połowie spotkania z Kazachstanem. Jacyś apatyczni, nieporadni, sprawiający wrażenie średnio zainteresowanych, czy utrzymają prowadzenie 2:0, czy nie. Przekonani, że na luzie dowiozą wygraną do końca. Zadziwiające, że bywały także długie chwile, gdy selekcjoner Adam Nawałka wyglądał na nieobecnego myślami na stadionie. Brakowało jego reakcji, bo prosiło się o więcej zmian, a skończyło się na jednej – siedem minut przed zakończeniem tej potyczki. W tego rodzaju sytuacjach zwykło się mówić, że piłkarze… nie dojechali na mecz. Przed pierwszym występem Polaków w eliminacjach Mistrzostw Świata Rosja 2018, meczem w Astanie, jakbyśmy coś przeczuwali, pisząc (PRZEGLĄD 35/2016): „Należy zdać sobie sprawę, że przez rywali jesteśmy dzisiaj postrzegani nie jako europejski średniak, ale jako groźny rywal, mający za sobą zwycięstwo nad aktualnymi mistrzami świata oraz udany start we francuskim turnieju i dysponujący składem z kilkoma bardzo mocnymi graczami ze znaczących klubów, z gwiazdą pierwszej wielkości Lewandowskim. Nawet remis z Polakami będzie traktowany przez każdego z grupowych konkurentów jako znaczący wynik. Sytuacja, w której zarówno w całej rywalizacji grupowej, jak i w najbliższym meczu jesteśmy zdecydowanym faworytem, to pewna nowość. Jednocześnie zobowiązanie i obciążenie. Każde ewentualne potknięcie będzie niezwykle surowo oceniane, nie ma co liczyć na wyrozumiałość”. Straty, jak na początek, bardzo poważne, a mogło być znacznie gorzej. Tylko pobłażliwości arbitra Robert Lewandowski i Kamil Glik zawdzięczają, że nie wylecieli z boiska. Obydwaj zachowali się jak na podwórku. Gwiazdor z Bayernu, mając już na koncie żółtą kartkę, dwukrotnie strzelał po gwizdku; Glik z premedytacją trącił butem leżącego na murawie rywala. I nie zmienia faktu to, że Kazach symulował. Zatrąciło głęboką piłkarską prowincją. Grono kartkowiczów powiększyli Łukasz Piszczek i Piotr Zieliński. To może nas bardzo drogo kosztować. Już dzisiaj najwięksi pesymiści twierdzą, że straciliśmy szanse na pierwsze miejsce w grupie. Moim zdaniem dramatu jeszcze nie ma, ale dostaliśmy bardzo poważne ostrzeżenie. Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP Sportowe Fakty, spuentował: „Straciliśmy punkty na piłkarskich peryferiach, na stadionie, z którego widać szeroki step. Kazachowie zatańczyli z nami quick-stepa, sprowadzili nas na ziemię”. Telefon do Lubańskiego Bilans 21 meczów z Duńczykami jest dla nas niekorzystny: siedem zwycięstw, dwa remisy i aż 12 przegranych. Bramki 35-43. Rywalizujemy od 1934 r., ale do tej pory tylko raz w eliminacjach do mistrzostw świata (Argentyna 1978). Ponieważ wygrana 2:1 w Kopenhadze trafiła nam się 1 maja 1977 r., ówczesny selekcjoner Jacek Gmoch – co pamiętam do dzisiaj – tuż po meczu nie omieszkał obwieścić, że „ten sukces polscy piłkarze dedykują wszystkim ludziom pracy w kraju”. Największe manto (0:8) spuścili nam najbliżsi rywale w 1948 r. Warto je przypomnieć tylko z tego powodu, że jedyny raz (pierwsze 34 minuty) w zespole narodowym wystąpił wtedy Kazimierz Górski. Do tej pory z Duńczykami zmierzyło się 193 polskich piłkarzy, a rekordzistą (448 minut w pięciu meczach) jest Włodzimierz Lubański. Dlatego czymś oczywistym wydał się telefon do Lokeren, gdzie mieszka na stałe ten jeden z najwybitniejszych zawodników w historii naszego futbolu. Panie Włodzimierzu, jakieś wspomnienia ze spotkań z Duńczykami? – Pierwsze to zremisowany 1:1 mecz na igrzyskach olimpijskich w 1972 r. Grało się nam bardzo ciężko, a rywale okazali się mocniejsi, niż przypuszczaliśmy. Najlepszym dowodem jest to, że niektórzy – jak Allan Simonsen – zrobili wkrótce potem zawrotną karierę. No i to majowe zwycięstwo 2:1 w 1977 r. Strzeliłem oba gole, ale muszę dodać, że świetnie mi się grało z Andrzejem Szarmachem i Grzegorzem Latą. O ile dobrze kojarzę, to tym wynikiem uratowaliśmy skórę Jacka Gmocha… Od 1975 do 1982 r. był pan zawodnikiem belgijskiego Lokeren. –