Niewielu dyplomatów może się pochwalić taką karierą jak Jan Wojciech Piekarski. Trzykrotny, a w zasadzie czterokrotny ambasador, wieloletni dyrektor departamentu, człowiek do zadań specjalnych – jest czym się chwalić i co opisywać. I właśnie tak się stało, Piekarski wydał wspomnienia i opisał w nich kulisy operacji dyplomatycznych, w których brał udział. A także kulisy naszej służby zagranicznej. Te wspomnienia można czytać różnie. Jako przygodę życia, jako zbiór anegdot, jako głos do historii MSZ, zwłaszcza okresu przemian, a także jako podręcznik dyplomaty, który naucza, jak w tej pracy należy działać, żeby odnosić sukcesy. Piekarski to potrafił. Można powiedzieć, że był do roli dyplomaty skrojony. I na potwierdzenie tej tezy warto przytoczyć dziesiątki przykładów i opowieści, nie tylko z jego wspomnień. Jedna z nich dotyczy lat 1984-1989, gdy sprawował funkcję ambasadora w Pakistanie. Kierował małą placówką jako przedstawiciel państwa z obozu socjalistycznego, w dodatku w kraju, który miał prawo traktować Polskę szczególnie nieufnie z powodu jej ustroju i współpracy z Indiami. A wyszło tak: „Grał pierwsze skrzypce w korpusie dyplomatycznym w Islamabadzie – opowiada jeden z jego ówczesnych współpracowników, dziś dyrektor w wielkim koncernie międzynarodowym. – Łamał konwenanse. Posłał dzieci do szkoły katolickiej, przyjaźnił się z Amerykanami, miał znakomite kontakty z ekipą prezydenta Zia ul-Haqa. Rosjanie nie mogli tego pojąć. Ale to procentowało. Byliśmy w korpusie zaliczani do grupy najlepiej poinformowanych, każda poważna giełda informacji przechodziła przez nas. Pamiętam, była organizowana polska zimowa wyprawa na K2 i był kłopot ze zdobyciem zezwolenia. Ambasador zadzwonił więc do Kancelarii Prezydenta z interwencją. O północy oddzwonił do niego sam prezydent Zia, tłumacząc, dlaczego formalności się przeciągały, i że wszystko jest już załatwione”. Minęły lata, mamy kolejną zimową wyprawę na K2. Ale poza tym wszystko się zmieniło… Po powrocie z Islamabadu, już w III RP, którą przyjął bez zmrużenia oka, był odpowiedzialny za ponowne nawiązanie stosunków z Izraelem i pomoc w transferze Żydów z ZSRR do Izraela. A w roku 1991, po pierwszej wojnie w Zatoce, Stany Zjednoczone poprosiły Polskę, by reprezentowała ich interesy w Bagdadzie. I wskazały Piekarskiego jako pożądanego szefa tej placówki. Można rzec – Departament Stanu wybrał go z grupy polskich dyplomatów. Jego, człowieka z PRL-owskim bagażem. Ten wybór pokazuje znakomicie z jednej strony fachowe umiejętności Piekarskiego, z drugiej – to, jak Ameryka patrzyła na Polskę. Możemy tylko pożałować, że tak nie patrzą na nasz kraj wywodzące się z Solidarności partie. O tym Piekarski wspomina: o swojej rozmowie z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Andrzejem Olechowskim, który – zanim wręczy mu nominację – wypytuje, na kogo głosował w wyborach. I o rozmowie z nieżyjącym już wiceministrem Andrzejem Ananiczem, który w apogeum jednej z kolejnych czystek w MSZ szczerze mu mówi: „Pana też byśmy odwołali, ale niestety ma pan świetne opinie u Amerykanów”. Co z kolei jest znakomitą charakterystyką obozu posolidarnościowego. Jan Wojciech Piekarski szerszemu gronu dał się poznać jako dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ, odpowiedzialny za organizację zagranicznych wizyt polskich przywódców i wizyt głów państw w Polsce. Takie wizyty są z reguły kopalnią anegdotek, jest ich trochę też we wspomnieniach, ale ograniczmy się do jednej. Otóż po którejś takiej wizycie znajomy Piekarskiego powiedział mu: „O, widziałem cię w telewizji”. Co ambasador w książce komentuje: „I tym sposobem pokazał mi, że popełniłem błąd. Bo moja rola polegała na tym, żeby być niewidocznym i żeby wszystko wypadło, jak zaplanowano”. Być w cieniu, a wszystkim kierować – o, to jest ideał! Co przypominamy kierującym MSZ, bo ostatnimi czasy było tam dokładnie odwrotnie. Jan Wojciech Piekarski, Łukasz Walewski, Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP, SQN, Kraków 2018 Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint