„Zawsze o Nim” – to tytuł książki Stanisława Pigonia o Adamie Mickiewiczu. Nawiązuje on do tytułu pracy o żołnierzach Kościuszki i legionistach Dąbrowskiego „Zawsze oni”, napisanej dawno temu przez Kajetana Suffczyńskiego. W obu przypadkach chodziło o skierowanie uwagi czytelnika na jakąś ważną wartość, przy czym u Pigonia było to także nawiązanie do jego własnych, wieloletnich badań. Czytany w takim kontekście tytuł powyższy wygląda więc trochę megalomańsko. W rzeczywistości jest próbą usprawiedliwienia. O prof. Henryku Markiewiczu pisałem nieraz, również na tych łamach, lecz przecież nie mogę nie zauważyć, że 16 listopada minęła setna rocznica jego urodzin. Historyk literatury i teoretyk literatury, pod koniec życia też historyk, redaktor naczelny Polskiego Słownika Biograficznego, był Markiewicz strażnikiem polskiej tradycji. A także europejskiej tradycji w Polsce, gdyż dzieła humanistyki światowej wprowadzał w krwiobieg polskiej nauki. Uprawiał literaturoznawstwo marksistowskie i był członkiem PZPR, lecz był otwarty na wszystko, co w nauce nowe i ożywcze, więc w latach stalinowskich oskarżano go nawet o „przemytnictwo ideologiczne”. Ale już wtedy, choć młody, był zbyt wielki, by można go było się czepiać. W czasie karnawału Solidarności, w roku 1981, właśnie jemu, w demokratycznych wyborach ogółu pracowników, powierzono funkcję dyrektora Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. A w latach stanu wojennego i w smutnych latach następnych schroniło się pod jego opiekuńczy parasol całe polonistyczne środowisko. Gdy w roku 1983 zabrano mnie na wielogodzinne przesłuchanie do SB, pierwszą czynnością po uwolnieniu było zadzwonienie do drzwi mieszkania na Grottgera 1. Do Markiewicza. Moja z nim współpraca trwała ponad 37 lat. To prawie tyle, co całe życie Stanisława Wyspiańskiego. Powiedzieć, że go podziwiałem, to nic nie powiedzieć. Z upływem czasu odkrywa się w ludziach różne słabe strony – ja w nim nie odkryłem ich nigdy. Albo nabiera się naukowego krytycyzmu – wobec niego stałem się z czasem bezkrytyczny. Był niewątpliwie najmądrzejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem – tak zresztą odbierano go powszechnie. Spotkany kiedyś prof. Jan Błoński aż chwycił się przy mnie za głowę, wykrzykując: „Ileż ten człowiek wie! To nieludzkie! To po prostu nieludzkie!”. Błoński sam był kopalnią wiedzy, ale słowo „nieludzkie” było wobec Markiewicza o tyle nietrafne, że ta nieprawdopodobna maszyneria umysłowa była akurat bardzo ciepła i ludzka właśnie. Ale przestając z Markiewiczem, czuło się zawsze obezwładniającą obecność gmachu, którego zwiedzić nie sposób, góry, na którą wspinaczka przekracza możliwości. „Widzę, że obcuję z geniuszem!”, wybuchnąłem kiedyś, gdy po raz kolejny czymś mnie zadziwił. Uśmiechnął się i swym zwyczajem pochrząkując, łagodnie zaprzeczył. A ja poczułem się jak jeden z mych uniwersyteckich wykładowców, który, ujrzawszy go kiedyś zagłębionego w lekturę książki portugalskiej, na pytanie, czy rzeczywiście zna również ten język, usłyszał w odpowiedzi: „Wie pan, właściwie nie znam, lecz gdy czytam, to wszystko rozumiem”. Całe jego życie było pracą. Debiutował jeszcze w Polsce międzywojennej, jako 12-latek, a potem, pomijając wojenną tułaczkę i zesłanie na wschód do wyrębu radzieckiego lasu, wyrzucał z siebie po kilkadziesiąt tekstów rocznie – zawsze na najwyższym poziomie erudycyjnym i myślowym. Jego bibliografię sporządzono na jubileusz 70-lecia, ale potem wzrastała ona z każdym rokiem, do ostatnich chwil jego życia, gdy w „Gazecie Wyborczej” publikował cykl „Wycinanki”, a w „Przeglądzie” bronił niżej podpisanego przed niesprawiedliwymi atakami. Przede wszystkim jednak nie sposób zważyć i zmierzyć wpływu Henryka Markiewicza na krakowskie i ogólnopolskie środowisko naukowe, bo swą wiedzą dzielił się chętnie, szczodrze ją rozdawał i dziś kryje się ona w książkach i artykułach innych uczonych, które udoskonalił recenzją, radą, redakcją… Był orędownikiem ładu i jasności, wrogiem naukowego hochsztaplerstwa. Nieprzypadkowo stał się najwybitniejszym znawcą polskiego pozytywizmu, a największą miłością darzył „Lalkę” Bolesława Prusa. W generacji pozytywistycznej, porażonej klęską powstania styczniowego, widział zbieżności z pokoleniem własnym, stratowanym przez wojnę, radził więc następcom wystrzegać się „demagogii myślowej, frazesów pustych i mętnych”. Zmarł w rodzinnym Krakowie 31 października 2013 r. Jakże by się dziś przydał – w państwie PiS. a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint