Antoś mnie zapytał ze swoim cudownie dziecięcym przejęciem: „Tato, a kogo bardziej kochasz, mnie czy góry?”. „Prawda nigdy nie jest po stronie nizin, prawda jest zawsze po stronie gór” – taki arbitralny cytat z Jurka Pilcha noszę na koszulce, którą dostałem podczas ubiegłorocznego festiwalu Granatowe Góry imienia Pilcha właśnie. Skądinąd dotarłem nań pieszo, pogoda była już letnia, na łąkach siglańskich konie się pasły, pod Jarzębatą owce miały samowolkę, sielsko się schodziło ku Wiśle opanowanej przez towarzystwo pisarskie. Noszę, a właściwie obnoszę się z tym nadrukiem nieustannie, cudem mi się jeszcze napis nie sprał, gdybym wiedział, że tak mi w nim będzie dobrze, wymęczyłbym u organizatorów jeszcze kilka egzemplarzy, choć zdaje się, że w moim obecnym rozmiarze haniebnym mieli już inne cytaty, nie, żeby pomniejsze, bo Pilch, co zdanie, to strzelał celnie aforyzmem, no ale tak jednoznacznie po stronie gór opowiedział się bodaj tylko raz, w „Drugim dzienniku”. Niegdyś mieszkałem w Wielkich Górkach, nawet tam odprawiłem weselisko, tyle że się żeniłem z kobietą wybitnie nizinną, choć z wyżyn społecznych bez wątpienia. Teraz mieszkam w małych górach, takich, co to się w nich ani zmęczyć, ani zgubić, ale w sam raz na to, by kondycję podtrzymywać. Aby dojść do siebie (w sensie ścisłym, jak rzekłby Pilch), najpierw wdrapać się muszę z dna doliny kilka poziomic wzwyż, a potem jeszcze wgramolić na poddasze. Zawsze twierdziłem, że należy szukać mieszkań wysoko w budynkach bez windy: moja matka zachowuje zdrowie pod dziewięćdziesiątkę najpewniej dzięki temu, że przez całe życie prześladowały ją mieszkania na drugim piętrze, na które dreptać musiała po schodach – od rodzinnego familoka przy Friedenshütte, przez modernistyczną willę w Chorzowie, po blok w Lesie Cygańskim. Ojciec zmarł już parę lat temu zapewne dlatego, że po separacji z matką przeniósł się piętro niżej – o tyle żył od niej krócej, o ile przez ostatnie dekady mniej przedreptał schodów. Ja po miesięcznym stypendium kurlandzkim tak odwykłem od nierówności terenu, że ledwie żywy doczłapałem do swojej górskiej przechowalni, a na ulicach Bielska-Białej, mojej sąsiedzkiej metropolii, nagle zauważałem mięśniem skwaszonym i oddechem spłyconym, że nie ma tu nigdzie płaskich odcinków. Mieć na co dzień pod górkę jest zatem zdrowo dla ciała, a i dusza się od tego hartuje. „W Tatrach zawsze żyłem żwawiej, folgując instynktom, do coraz to nowych ludzi się zbliżając, na tle górskim i podgórskim, w okolicznościach dziennych i wieczorowych”, napisałem niegdyś na skrzydełko „Spisków”, bo też Tatry są żywiołem dzikim, nieokrzesanym, wymagającym – te góry kocham nad wszystkie inne, ale żyć bym z nimi na co dzień nie mógł. Tatry są jak wiecznie nienasycona kochanka, za której potrzebami zdyszany ledwo nadążasz, ale filmu przy herbacie z sokiem malinowym z nią w długi wieczór nie obejrzysz, spokojnie z nią nie zaśniesz, ona jest specjalistką od tych nieprzespanych nocy. Góry niepostrzępione, o liniach opływowych, gładkich, o zboczach może i stromawych, ale nigdy pionowych, gdzie wiatry wieją, ale dachów nie zdejmują i lasów nie kładą, gdzie przed burzą zawsze można zbiec w dolinę bez zagrożenia przepaścią, gdzie niedźwiedź normalny nie zachodzi, a i obłąkany misiołak raczej widywany jest od południowej strony – takie góry na czas wzmożonego przemijania, na babie lato życia, kiedy bardziej ukojenia wzrok szuka niż wyzwań, to Beskidy. Łagodzą obyczaje już na pierwszy rzut oka, widać, że je narysował demiurg w pogodnym nastroju, tak jak we wzburzeniu utworzył harde zerwy tatrzańskie. Zima potrafi tu dać do wiwatu, ale na lawinę załapać się na szczęście nie ma gdzie, chyba że ktoś wyjątkowo sprowokuje Królową Beskidów na północnej stromiźnie; jeśli człowiek szuka w górach bezpiecznych przygód, adrenaliną się nasyciwszy za młodu, to góry idealne. Przez osiem lat (jak to brzmi nieuchronnie sejmowo – najpierw my, teraz oni każde złośliwe wystąpienie zaczynają od inwokacji „Przez osiem lat…”) życia w mieście sromotnej intensywności, lub też intensywnej sromoty, jak postrzegam Warszawę, widywałem śnieg parę razy do roku, po zimę jeżdżąc w góry – teraz zjeżdżam do miasta, jak mi się zima opatrzy. Tak jest lepiej, a nawet prawdziwiej, jak głosi mój sitodruk na T-shircie. No i dla ego nadwerężonego patrzeć z gór „na to wszystko”, mieć świat u stóp, choćby się niczego nie osiągnęło, to duży przywilej.