Znajomy dziennikarz sportowy opowiedział mi, jak kiedyś leciał na mecz razem z delegacją kiboli. Stosownie podchmieleni postanowili w pewnym momencie sprawdzić, czy potrafią rozhuśtać samolot. Rytmicznie skacząc, skandowali dla otuchy „Nigdy nie spadnie! Samolot nigdy nie spadnie!”. Przypomina mi się ta anegdota, ilekroć słyszę rytualne już bez mała zdumienie z mojej strony barykady – znowu afera, znowu świństwo, a słupki ani drgną. „Nigdy nie spadnie, PiS-owi nigdy nie spadnie!”. Przyjmijmy asekurancko, że za milion lat, kiedy na Ziemi zostanie już tylko jeden człowiek i przypadkiem będzie to statystyczny Polak, zanim spróbuje splądrować jadalne resztki po ludzkości lub zasiać coś na poletku, odnajdzie dawny lokal wyborczy i zagłosuje na PiS. Wypada wreszcie się zorientować, że kaczystom nie spada nie pomimo notorycznego przekraczania granic przyzwoitości, lecz właśnie dlatego, że są przekraczane. Sam kiedyś stałem przed kordonem policyjnym, trzymając szeroki na całą ulicę transparent z hasłem „Tu są granice przyzwoitości”, i czułem podwójny dyskomfort – po pierwsze nikt mnie nie upoważnił do wyznaczania granic, poza tym czemużby suweren i jego reprezentanci mieli ku przyzwoitości zmierzać? Granice przyzwoitości teoretycznie winny wyznaczać np. mury klasztoru, by nie rzec plebanii. W praktyce wygląda to nieco inaczej, lud boży dowiaduje się wciąż o nader swobodnym stosunku kapłanów do moralności, a przynajmniej o sporym rozziewie między praktyką a katechezą. Lud z inspiracji wścibskich reżyserów i dziennikarzy naoglądał się takich bezeceństw, że – choć wciąż karnie się stawia na mszy – zaczął sobie wyobrażać to i owo, a nawet rozpuszczać niszczycielskie plotki. Na przykład urlopowany ks. Tymoteusz Szydło może mieć kłopot z powrotem do zawodu, skoro za zwracanie się do niego per ojcze człowiek się narazi na sprawę karną. Cokolwiek opóźnione dementi ze strony adwokatów syna byłej premier sugeruje, że mieliśmy do czynienia z ciążą urojoną (przez lud, rzecz jasna). Wzrusza mnie prostoduszność tej wieści gminnej: ksiądz, jak już złamał nieszczęsny celibat, na pewno uczynił to spontanicznie, uległ słabości, „darzył się” z wybranką bez zabezpieczenia, ergo: obdarował poczęciem. Rozumuję, że dla katolików to mniejsze zło niż np. folgowanie zespołowi niespokojnych bioder w sposób metodyczny, z użyciem antykoncepcji. Lęk przed seksem, obecnie przeżywany przez naród jako lęk przed seksualizacją, u katotalibów (tak nazwę fundamentalistów dla ich odróżnienia od katolików racjonalnych) paradoksalnie idzie w parze z pochwałą wielodzietności. W środowisku radykałów mężczyzna, który spłodził mniej niż pięcioro dzieci bywa krotochwilnie nazywany impotentem. Zwichwost, śmigus dyndus – zwał jak zwał, narząd, który nie jest dość wydajny to wisząca nieprzyzwoitość; suche sny o niewydolności płciowej przyprawiają prawicowych wojów o nerwicę. W ich imaginarium idealny mężczyzna to taki, który wiecznie walczy, a z wojny wraca na przepustkę tylko po to, by zrobić kolejne dziecko, najlepiej płci męskiej. Stąd ciągoty prawej strony do alternatywnych światów fantasy oraz umiłowanie średniowiecza. Gwoli sprawiedliwości dodać muszę, że radykałowie z lewa też mają swoje dogmaty seksualne. Zdarzyło mi się zostać pouczonym przez jedną z lwic najnowszej fali feminizmu, kiedy zapytałem, jak jej się mieszka z chłopakiem. „Nie mieszkamy ze sobą, jesteśmy poliamoryczni”. Żachnęła się przy tym, jakby chciała dodać: „to chyba oczywiste”. Znowu zapomniałem, że idea sharingu w kręgach ideologów z ul. Foksal uległa totalizacji – ostatnio zostałem zrugany, kiedy odesłałem do swojego tekstu w gazecie, zamiast udostępnić darmową pastę w necie. Zeswojszczyłem sobie zatem czym prędzej termin poliamorysta na wieloryp i zanotowałem w kajeciku, że tych ze skrajnej lewej nie wolno pytać o pożycie małżeńskie, tych z prawej zaś absolutnie nie zagadywać o to, jak się czuje ich córka jedynaczka. Będąc młodym poetą, wywiedziałem się niegdyś od starszyzny literackiej, że nieprzyzwoicie jest używać w wierszu słowa kocham. Wskutek czego zostałem prozaikiem. Zapytywany przygodnie, o czym są moje książki, mogę od 20 lat bezpiecznie odpowiadać, że o miłości. Wszelako nie stałem się od tego autorem przyzwoitym. Niedawno zrozumiałem zresztą, że starszyzna literacka nie miała racji. Najpiękniej dowiódł tego ostatnio mój sąsiad, który przez dwie dekady kisił w szufladzie prześliczny poemat pt. „Uważam, że cię kocham”. Piotr Jasek, bo o nim mowa, właśnie wydał swój czule sensualny zestaw wierszy miłosnych
Tagi:
kler, księża, miłość, Piotr Jasek, PiS, poezja, poliamoria, polski Kościół, przyzwoitość, rodzicielstwo, seks