Zgłosił się…

Zgłosił się…

PHOTO: EAST NEWS/INPLUS 07 ZGLOS SIE BRONISLAW CIESLAK

Bronisław Cieślak (1943-2021) W PRL mogliśmy nawet pokochać milicjanta. Pod jednym warunkiem – że był to porucznik Borewicz Powiedzieć aktor? Mało! Bronisław Cieślak to była Postać. Ministrant z kościoła na krakowskim Kazimierzu, z wykształcenia etnograf po UJ, z czasem reporter radiowy i dziennikarz, wszedł w pierwszy prawdziwy serial „policyjny” (choć o milicji) jak brakujący puzzel w układankę. Wszystko, co mu się przydarzyło później (łącznie z karierą parlamentarną), to tylko przypisy do porucznika Borewicza. Ewa wzywa Do obsady popularnego – w założeniu – serialu telewizyjnego żaden aktor z nazwiskiem się nie kwapił, wręcz przeciwnie. Środowisko doskonale pamiętało, że Janusz Gajos po sukcesie w „Pancernych”, a Stanisław Mikulski po „Stawce” przez całe lata musieli pauzować. Nie widział ich u siebie żaden reżyser, bo miałby nie aktora, lecz czołgistę i agenta. No i czasy na rolę milicjanta były najgorsze z możliwych – produkcję serialu rozpoczęto w 1976 r., po wydarzeniach radomskich. Społeczna ocena milicji sięgnęła dna. Z „propozycji na Borewicza” nie skorzystali przykładowo Jan Englert i Piotr Fronczewski. Ale w orbicie zainteresowań reżysera Krzysztofa Szmagiera znalazł się redaktor krakowskiej telewizji, Bronisław Cieślak, który w programie „Bez togi” na żywo relacjonował co bardziej bulwersujące sprawy kryminalne. Na zdjęcia próbne pan redaktor się zgodził, bo już planował, jak zrobi z nich reportaż, a może nawet napisze książkę „Jak nie zostałem gwiazdą filmową”. O wzięciu roli w serialu nie było mowy, bo szefostwo krakowskiego ośrodka natychmiast z hukiem wywaliłoby redaktora Cieślaka. Tyle że gdy zdjęcia próbne obejrzał główny prezes telewizji Maciej Szczepański, to ani krakowski dyrektor, ani sam Cieślak nie mieli już nic do gadania. I ruszyły zdjęcia „Przygód porucznika Bolskiego”, bo tak początkowo nazywał się serial. Ale że nazwisko wydało się Cieślakowi jakieś zbolałe, pożyczono to bardziej „podchodzące” od asystenta operatora, Bohdana Borewicza. Zmieniono też tytuł serialu na „07 zgłoś się”, ale nie – jak chce legenda – aby przymierzyć porucznika MO do Jamesa Bonda. Po prostu przez bezpłatny numer telefoniczny 07 przez cała lata można było się dodzwonić na milicję. A kiedy kręcono serial, na rynku już od ośmiu lat świetnie rozchodziły się niebieskie comiesięczne zeszyty kryminalne z serii „Ewa wzywa 07…”. Osiem zresztą przerobiono na scenariusze do kolejnych odcinków. Babcia na wyrębie, wnuk w MO Porucznik Borewicz okazuje się bardzo interesującą składanką. Jako oficer śledczy wyniki ma świetne, ale przez 11 lat serialowej służby (ostatni odcinek to rok 1987) nie awansował nawet o jeden stopień. Może dlatego, że nie zapisał się do partii (w przeciwieństwie do Bronisława Cieślaka, który był w strukturach aż do wyprowadzenia sztandaru). Choć tradycja rodzinna popychała w tę stronę. Ojciec Borewicza był działaczem PPS, po wojnie jako wykładowca prawa szkolił milicyjne kadry, za co zarobił kulkę od któregoś z „żołnierzy wyklętych”. Z kolei babka, która wychowywała przyszłego milicjanta, była przedwojenną działaczką KPP, co w ramach stalinowskich czystek przypłaciła kilkuletnim wyrębem tajgi za kręgiem polarnym. Maturę Borewicz zdał w szanowanej stołecznej szkole Batorego przy Myśliwieckiej. To tu zapewne młody Sławomir podciągnął się w angielskim do tego stopnia, że po studiach prawniczych został wysłany na placówkę dyplomatyczną do Londynu, gdzie „bawił się w handel zagraniczny”. Zachodem się nie zachłysnął, w przeciwieństwie do żony (zagrała ją Izabela Trojanowska). Ta wpadła w oko bogatemu obywatelowi Libanu i bez żalu rozstała się z mężem, który nie miał prawa się spodziewać, że kiedykolwiek zarobi więcej niż aktualna średnia krajowa. Z dyplomacji na grunt milicyjny Borewicz przeniósł zwyczaj noszenia amerykańskiej kurtki wojskowej (wcześniej w takiej pokazał się Zbyszek Cybulski w „Popiele i diamencie”), T-shirtów z logo Pumy, spryskiwania się Old Spice’em czy używania golarki elektrycznej. W imię zasad, miłe panie Poza zachodnim sznytem Borewicza w oczach widzów ratowała autoironia. Nie ma on cienia złudzeń w kwestii tego, co społeczeństwo sądzi o milicji, ale też nie żywi złudzeń co do samego społeczeństwa. Co się okazuje przy rozpatrywaniu donosów. Borewicz tłumaczy, że rodacy wprawdzie nie lubią milicji, ale jeszcze bardziej nie lubią innych rodaków, którym się powiodło, i takim bliźnim bardzo chętnie podłożą świnię w postaci donosu do nielubianej MO. W gospodarce socjalistycznej dostrzega „przerosty”. Gdy go wkurzą mocniej, potrafi rzucić w twarz majorowi Wołczykowi, że nie ma sensu ścigać po bazarze Różyckiego bab handlujących

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2021, 2021

Kategorie: Kultura