Łódzkie włókniarki mogą nam jeszcze powiedzieć coś ważnego. Kluczowe pytanie brzmi: czy będziemy uważnie słuchać? Marta Madejska – z wykształcenia kulturoznawczyni, z zawodu asystentka muzealna, z pasji pisarka i dziennikarka. Od 2010 r. związana ze Stowarzyszeniem Topografie, w którym zajmuje się głównie projektami dotyczącymi historii mówionej. Od 2017 r. zastępczyni redaktor naczelnej „Miasta Ł. Łódzkiej Gazety Społecznej”. W sierpniu ukazała się jej książka „Aleja Włókniarek” – reportaż o pokoleniach łódzkich pracownic przemysłu tekstylnego. Łódzkie włókniarki są praktycznie nieobecne w opowieściach o najnowszej historii Polski, mimo że również one, nie tylko katowiccy górnicy czy gdańscy stoczniowcy, przyczyniły się do powstania Solidarności. Nawet w Łodzi rzadko się o nich wspomina, a przecież jeszcze niedawno to na ich pracy opierała się lokalna gospodarka. Dlaczego taka rzesza ludzi łatwo zniknęła ze zbiorowej pamięci? – Nie ma jednej przyczyny. Częściowo jest to problem historii wypartej, a częściowo historii nieopisanej. To szczególnie ważne w przypadku kobiet, zwłaszcza tych z niższych szczebli hierarchii społecznej, które rzadko miały możliwości, umiejętności, czas czy siły utrwalać swoje opowieści. Szczególnie że ich historia w społeczeństwie nie była uznawana za coś ważnego – i przez to one też miały i wciąż mają takie wrażenie. Do tego dochodzi „pamięciowa rewolucja”, która dokonała się po 1989 r. Przyniosła ona z jednej strony odzyskiwanie różnych obszarów, białych plam, dotąd cenzurowanych, ale z drugiej całościowe zaprzeczenie historii robotniczej sięgającej XIX w. Chyba uznano ją za wymysł PRL-owskiej propagandy, tak jak wiele archiwaliów po zakładach pracy uznano wtedy za zbędny balast, za makulaturę. Mit solidarnościowy to właściwie jedyna wersja, w jakiej dopuszcza się środowisko robotnicze do zbiorowej pamięci. Twoja książkowa opowieść o „fabrycznych dziewczynach”, „Aleja Włókniarek”, zaczyna się w XIX w. Rosnący przemysł włókienniczy potrzebował tysięcy kobiet jako pracowników tanich i sprawnych manualnie. Przenosiny ze wsi do miasta były dla nich ucieczką od skrajnej biedy i ścisłego podporządkowania ojcom i braciom, ale jednocześnie początkiem nowego zniewolenia. – Trudno mi porównywać te sytuacje, ale wiele wskazuje, że same robotnice wciąż uważały przejście do fabryki raczej za awans i emancypację wobec pracy na roli albo na służbie. Jednocześnie musiały się przystosować do niebezpieczeństw miejskiego życia i do całkowicie nowego, trudnego środowiska pracy. Mechanizacja była wtedy nowością, wypadki – bardzo częste i ciężkie, a najdłuższy zarejestrowany czas pracy wynosił 16 godzin na dobę. Wiemy też, że normą było wykorzystywanie seksualne przez męską kadrę fabryk. To samo działo się na folwarku i na służbie, przemysł po prostu wyciągał te przypadki na widok publiczny. Czy los łódzkich włókniarek odmienił się po odzyskaniu niepodległości? Uchwalono przecież wiele przepisów chroniących prawa pracownicze oraz powołano Państwową Inspekcję Pracy. – Z poziomu codziennego doświadczenia na hali fabrycznej nie zmieniło się wiele. Warunki pracy wciąż były trudne, wykorzystywanie seksualne wciąż obrzydliwie częste, ustawowy czas pracy został co prawda skrócony, ale w praktyce wciąż było to raczej dziesięć niż osiem godzin roboty na akord, czyli płaconej od wyrobionych metrów, kilogramów albo sztuk. Zaczęto też wprowadzać tzw. racjonalizację pracy, czyli intensywną obsługę dużej liczby warsztatów przy zmniejszonej liczbie osób. Jednak nie można podważać starań nowych instytucji, a zwłaszcza ich mocno zaangażowanych funkcjonariuszek, np. inspektorek pracy. Włókniarki stały się także pełnoprawnymi obywatelkami, razem ze wszystkimi innymi kobietami uzyskały w 1918 r. czynne i bierne prawo wyborcze, za czym szły ustawy znoszące prawie całkowitą zależność żony od męża, która obowiązywała w Królestwie Polskim. Po wojnie przemysł lekki nadal rósł i około roku 1960 pracowała w nim już co czwarta polska robotnica. Jak w tamtym czasie wyglądały praca i życie łódzkich włókniarek? – Jedna ze starszych robotnic, urodzona jeszcze pod koniec XIX w., z którą łódzkie etnografki robiły wywiad w latach 60., powiedziała: „A teraz to ludzie raj mają”. Z jej perspektywy ośmiogodzinny dzień pracy, powszechna edukacja, brak widma głodu, gwarantowane emerytury, szczepienia, socjal przy fabrykach – to był ten raj. Z naszej perspektywy widzimy, że w wielu z tych fabryk pracowano na bardzo starych maszynach, w okropnym huku