Artyści dopominają się o dostęp do instytucji narodowych utrzymywanych z ich podatków List, jaki skierowała w sierpniu br. do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego ponad setka twórców, przeszedł niemal bez echa. Jedyne ślady, że coś takiego w ogóle było, pozostał w stołecznych dziennikach. Poparł, o zgrozo, ten apel jeden z tabloidów, obśmiała i wyszydziła „107 malkontentów” całkiem poważna gazeta. Jaki list, co za list? Generalnie jednak o apelu artystów nigdzie się nie mówi. Milczy resort kultury, nabrała wody w usta sama Narodowa Galeria Sztuki Zachęta. O co chodzi? O to, że w zabytkowym, owianym duchem tradycji miejscu, gdzie od 1904 r., już 104 lata temu, organizowano coroczny Salon, czyli przegląd aktualnego dorobku malarskiego i rzeźbiarskiego polskich twórców, (przypomnijmy, że w 1922 r. na uroczystym otwarciu grudniowego Salonu fanatyczny prawicowy nacjonalista i malarz Eligiusz Niewiadomski zastrzelił pierwszego prezydenta RP Gabriela Narutowicza), dziś już się tego nie robi. „Dziś Zachęta – czytamy – nie jest już własnością artystów i ich publiczności, jest własnością grupki krytyków sztuki, jęczącą w niewoli ich snobizmów, uprzedzeń i złudzeń”. Z apelu dowiadujemy się, że artyści chcą w Zachęcie zorganizować Ogólnopolską Wystawę Malarstwa Współczesnego i planują wystawienie – bagatela! – 700-900 obrazów z ostatnich dwóch lat. Tabloid zgodnie ze swą specyfiką ostrze krytyki kieruje w miękkie podbrzusza krytyków i porównuje ich do eunuchów. Cytuje nawet fraszkę Boya: „Krytyk i eunuch z jednej są parafii, obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”. Znana recenzentka eleganckich wernisaży krytykuje natomiast sam pomysł niedopieszczonych przez Zachętę artystów. Sprawa jednak jest chyba poważniejsza niż konstatacja, że krytycy nie potrafią malować i rzeźbić. Chodzi przecież o dostęp do publiczności, do społeczeństwa. Dlaczego krytycy mieliby utrudniać coś, z czego w końcu żyją? Najważniejsi? W opublikowanym niedawno w wydawanym w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski czasopiśmie „Obieg” rankingu „100 najważniejszych osób w polskiej sztuce” czołowe miejsca zajmują jednak nie artyści, ale właśnie krytycy i historycy sztuki. Listę otwiera para Joanna Mytkowska i Adam Szymczyk, oboje związani z Fundacją Galerii Foksal i powstającym Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Na trzecim miejscu jest też krytyk i historyk sztuki, Anda Rottenberg, uprzednio wieloletnia dyrektor Zachęty, krótko kierująca również przygotowaniami do stworzenia Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Obecna dyrektor Zachęty Agnieszka Morawińska i jej zastępczyni Hanna Wróblewska są na miejscach 10. i 36. Artyści o głośnych nazwiskach zajmują dalsze pozycje, ci zaś, którym sława nie była sądzona, oczywiście w ogóle nie są umieszczeni wśród „najważniejszych”. Może to wyjaśnia trochę, dlaczego prawie nikt o liście 107 twórców nie wie i nikt o nim nie mówi. Postanowiliśmy spytać kilku artystów plastyków, którzy ze wspomnianym listem nie mieli nic wspólnego, co sądzą o Galerii Narodowej Zachęta. Leszek Jampolski, plastyk i współorganizator słynnej wystawy młodej sztuki „Arsenał” w 1988 r., nie podpisywał listu, ale do polskich instytucji artystycznych, nie tylko do Zachęty, ma stosunek krytyczny. – Nie mają pomysłu na to, co się wystawia – mówi. – Promuje się popłuczyny, zamiast lansować własną sztukę, wypychać do ludzi, stworzyć jakiś system promocji. W rezultacie niczym ważnym nie daliśmy znać o sobie, nie zaistnieliśmy w tej branży w Europie. W sztukach wizualnych jesteśmy na szarym końcu. Promocją i galeriami powinni się zajmować nie krytycy sztuki, ale marketingowcy. Niechby tu wreszcie była jakaś sensacja, skandal. Tymczasem jest trupiarnia i towarzystwo wzajemnej adoracji. Był taki czas, gdy Muzeum Narodowe odgrywało w Polsce rolę lidera przemian artystycznych. Przestało nim być. Zachęta też nie ma pomysłu, Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim – od 19 lat to samo. Wciąż powtarzają się te same nazwiska. Artysta malarz Andrzej S. Grabowski twierdzi, że za mało w polityce programowej Zachęty dostrzega ukierunkowania na młodą polską sztukę, która wykuwa się na uczelniach artystycznych. Dopiero gdy ktoś wyjedzie np. do Szwajcarii, tam wypruwa flaki, wykonuje różne fuchy i dodatkowo uda mu się zrobić wystawę, to wtedy łaskawie go zapraszamy do kraju. Zbyt mało jest programów promocyjnych dla polskich artystów na miejscu, dla tych autentycznie ciekawych, choć nie zawsze w pełni doskonałych. To, co robią, nie musi być od razu
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz