Gdzie znikają złotówki na edukację, czyli o skutkach oświatowej biurokracji

Gdzie znikają złotówki na edukację, czyli o skutkach oświatowej biurokracji

Nauczyciel musi dziś poświęcać znacznie więcej czasu tworzeniu szkolnej dokumentacji niż swoim uczniom Polska wydaje na edukację – czyli swoją przyszłość! – w relacji do PKB na tle UE stosunkowo niewiele, nie mówiąc już o kwotowych rocznych wydatkach na jednego ucznia czy studenta. Deklaracje prezydenta Dudy o podniesieniu nakładów na cele militarne o 25% nie skłaniają do optymizmu w tej materii. Co więcej, nawet tak niskie nakłady są w bezprzykładny sposób marnotrawione. Często pod hasłami troski o lepszą edukację. Magiczne słowo: ewaluacja Najważniejszym zasobem polskich szkół jest czas nauczycieli i innych pracowników pedagogicznych. Na wykupienie tego czasu (czyli ich zatrudnienie) przeznaczana jest większość wydatkowanych na edukację środków publicznych, pochodzących z naszych podatków. Problem w tym, że ogromna część tego zasobu bynajmniej uczniom nie służy. Pożera go przede wszystkim masowa produkcja papierów różnego rodzaju oraz zdobywanie i wstawianie pieczątek i podpisów. Do mniej więcej roku 1999, czyli reformy Handkego, porcja papierów produkowanych przez szkołę i nauczyciela była niewielka. Świadectwa, arkusze ocen i dzienniki – do tego w zasadzie sprowadzała się szkolna dokumentacja zarówno w II RP, w PRL, jak i w pierwszej, „złotej” dekadzie edukacyjnej wolności w III RP. Była jeszcze dokumentacja egzaminacyjna i na tym w zasadzie koniec. Gdy byłam dyrektorem warszawskiego Liceum i Gimnazjum im. Stefana Batorego (2002-2006), zaszokował mnie plan pracy szkoły z lat 70., który wpadł mi w ręce. Zaledwie cztery kartki formatu A4, na których mieściło się wszystko – przydziały godzin i zadań, główne kierunki działania itd. Oczywiście zaakceptowane i podpisane przez dzielnicowe „czynniki” oświatowe i partyjne. Ja miałam już cztery segregatory takich planów, a moja obecna następczyni co najmniej cztery półki. Ktoś mógłby zaprotestować, że ma to raczej w swoim komputerze. Nic bardziej błędnego – szkolna biurokracja wymaga, poza elektroniczną, także papierowej wersji prawie wszystkich dokumentów z podpisami, pieczątkami itp. W podobnym tempie rosła dokumentacja wymagana od nauczycieli, szkolnych pedagogów i psychologów oraz innych pracowników pedagogicznych. Jednocześnie nadzór nad pracą szkoły i nauczyciela nabrał wyłącznie formalnego charakteru. Dziś już tylko czystym przypadkiem nauczyciel czy dyrektor szkoły spotyka w czasie kontroli osobę znającą się na uczeniu jego przedmiotu czy rozumiejącą problemy i specyfikę jego szkoły. W kuratoriach przestała istnieć funkcja nauczyciela metodyka od danego przedmiotu czy określonych zagadnień. Na kontrolę (lub inną jej formę, zwaną dla niepoznaki ewaluacją) przychodzi urzędnik lub urzędnicy i kontrolują wszystko. Wszystko, czyli papiery od strony formalnej, bo o meritum nie mają pojęcia. Parę lat temu trafiła do mediów „ewaluacja” warszawskiej Poniatówki – stuletniego liceum z pierwszej dziesiątki w stolicy i dwudziestki w Polsce, zarówno pod względem wyników matur, jak i sukcesów olimpijskich. Szkole wystawiono najniższą ocenę, kwalifikującą ją do wymiany dyrektora. W obronie swojego liceum wystąpili zgodnie uczniowie, rodzice, nauczyciele i absolwenci. Szybko ustalili (ach ten internet!), że osoba kontrolująca liceum – specjalistka od nauczania początkowego – niewiele wcześniej została w trybie dyscyplinarnym (!) usunięta z funkcji dyrektora dolnośląskiej podstawówki. Ocenę podniesiono, ale sprawa ta ilustruje dobitnie kompetencje merytoryczne wielu kontrolerów. Generatory biurokracji Narzuca się pytanie o genezę takiego rozrostu szkolnej dokumentacji od pewnego, łatwego do ustalenia momentu. Nie przypadkiem wspomniałam wcześniej o reformie, która nie do końca słusznie zwana bywa gimnazjalną. Wprowadzała ona bowiem – czy raczej miała wprowadzić – niezależnie od nowej struktury szkolnictwa jeszcze przynajmniej trzy istotne elementy: relację klient-usługodawca w stosunkach między uczniem/rodzicem a nauczycielem (w ramach modnego wówczas rynkowego podejścia do edukacji), nowy system awansu zawodowego oraz system egzaminów zewnętrznych. I właśnie one, a nie zmiana struktury, pociągnęły za sobą wypuszczenie biurokratycznego dżina z butelki. Chciano też, by pedagodzy oderwali się od doświadczeń z minionej epoki i zaczęli myśleć po nowemu – bo w niewłaściwym ponoć sposobie myślenia nauczycieli o szkole autorzy reformy (niesłusznie!) widzieli podstawowy powód tego, że szkoła działała wówczas tak, jak działała. Przy czym urzędnikom wydawało się, że 18-godzinne pensum pozostawia nauczycielom ogromną ilość wolnego czasu, którego owocne wykorzystanie trzeba na nich wymusić. No i to był powód czwarty, nie wiem, czy nie najważniejszy. Zacznijmy od tego pierwszego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 41/2018

Kategorie: Opinie