Znikanie Polski

Znikanie Polski

Liczą głosy. Liczymy na to, że dobrze je policzą, choć przypuszczamy, że się z nami nie liczą – z niczym się nie liczą od lat, dawali na to niezliczone dowody; no ale teraz to się z nimi policzymy, jakby co? Ktokolwiek wygra, pęknięcie się pogłębi; połowa Polaków jeszcze bardziej będzie nienawidzić tę drugą połowę, a ja zachodzę w głowę, czemu zawdzięczamy to, że tu wciąż ani Rwanda, ani Srebrenica – jakim cudem, jak długo można tak się nienawidzić bez wyrzynki? Może to jednak znak dojrzałości społecznej, ucywilizowania obyczajów, może naród potrafi pozostać na poziomie wojny symbolicznej i choć werbalnie w środkach nie przebiera, na pluciu poprzestanie? Ze wstydu? Bo co o nas powiedzą, jak się zaczniemy brać na widły? Przecież mają nas za parweniuszy na europejskich salonach, musimy więc uważać w dwójnasób, innym ujdzie to, co nas zdyskwalifikuje? Przecież w nobliwym brytyjskim parlamencie nieraz już po mordach się lali, a i w innych wiodących demokracjach Europy gorączka obrad sejmowych prowadziła do rękoczynów… A my tacy grzeczni, na Wiejskiej włos jeszcze z głowy nigdy nikomu, połajanki, i owszem, ale też jakieś łagodniutkie, no bo „mordy zdradzieckie” i „chamska hołota” to zaprawdę literatura w porównaniu z tym, co na usta zwaśnionych stronnictw się ciśnie. Może Polacy ujadają jak te ratlery wiecznie zalęknione, może tak wzdłuż płotu obszczekują się tylko w tę i we w tę, natychmiast zgodnie milknąc, kiedy dobiegną do otwartej furtki? Łudzę się, ale w tym złudzeniu jest metoda: kruk krukowi oka nie wykole, no chyba że jego kruczość podważy i unieważni. Historia nas uczy, że Polacy i do pogromów skorzy, tylko swoich nie biją; trzeba zatem przeciwnika od-swoić, wyobcować, a wtedy już huzia, mogą być i maczety, rwandyjskie tradycje militarne podtrzymują wszak od lat kibole, ze szczególnym upodobaniem ci krakowscy, co to paktu o nieużywaniu białej broni w ustawkach nigdy nie przestrzegali. Przemoc zaczyna się tam, gdzie rezygnuje się z dialogu; gdzie próba porozumienia jest wręcz niepożądana, może być odczytana jako oznaka słabości. „Z nimi nie ma rozmowy”, „szkoda gadać”, „nie ma co sobie strzępić języka” – to jest ten etap, za którym czeka eksterminacja przeciwników. Nie mam wątpliwości, że cały ten cyrk „debat” z pustymi mównicami, który okrył nas hańbą na cały świat, ten najkoszmarniejszy polish joke stulecia wynika wyłącznie z cynicznego uniku sztabowców Dudy, przekonanych niebezpodstawnie, że pacynka Kaczyńskiego retorycznie nie da rady Trzaskowskiemu, w debacie przeprowadzonej na uczciwych warunkach zyskać niczego nie może, sukcesem będzie, jeśli nie straci – a w obliczu tak wyrównanych sondaży każda strata może się okazać niepowetowana. Dlatego postawiono na ostateczny, bezdyskusyjny rozłam. Każda, nawet najbardziej pokraczna próba porozumienia, choćby i taka jak w legendarnej animacji czeskiego surrealisty Jana Szwankmajera („Wymiar dialogu” powinien być obowiązkową lekturą audiowizualną wszystkich posłów) – jest lepsza od milczenia. Kłótnia jest sporem dwóch podmiotów uznających swoje istnienie, tymczasem za sprawą pustej mównicy z nazwiskiem kontrkandydata nasi politycy dokonali symbolicznej likwidacji oponentów, zrealizowali infantylne pragnienie unicestwienia przeciwnika: „chciałbym, żeby zniknął”. Nie ma go, więc nie może mieć racji. Ale, ale – tak bardzo go nie ma, że aż jest; wodzirej wieczoru TVP tak często podkreślał nieobecność Trzaskowskiego, że zrobiło się go więcej od Dudy: lepsza Wielka Nieobecność od niewielkiej obecności. W tym sensie broń obraca się ostrzem przeciw użytkownikowi – nie można wygrać z kimś, kogo nie ma. Skończył się ten smutny wieczór obustronnym walkowerem, ba, był i trzeci wielki przegrany – Polska. Kandydaci na prezydentów ostatecznie dowiedli, że porozumienia nie będzie, że jest ono nawet niestosowne, niechciane, to na nieporozumieniu będą przeć ku zwycięstwu. Była ta debata absurdem na miarę pamiętnego synodu trupiego – sądu nad wykopanymi z grobu i ubranymi w szaty pontyfikalne zwłokami papieża Formozusa, który z milczącą aprobatą znosił wszelkie oskarżenia, amputację palców oraz ćwiartowanie. Albo jak montypythonowski talk-show o życiu po śmierci z udziałem nieboszczyków (prowadzący zadawał pytanie każdemu z osobna i trzy milczące odpowiedzi utwierdziły go w przekonaniu, że życie po śmierci nie istnieje). Trochę te porównania na wyrost, bo tam mieliśmy do czynienia z abiektami – antypodmiotami, w „debacie prezydenckiej” zabrakło nawet tego – oponenci zostali po prostu zniknięci. To jest bardzo zły, zatrważająco

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 29/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok