I znowu jadę do Rosji

Zapiski polityczne 26 listopada 2003 r. Piszę ten felieton ze sporym wyprzedzeniem, co mi się rzadko zdarza, ale muszę wyjechać z kraju na wiele dni, a nie mogę nawalać czytelnikom ani redakcji. Chyba taka podróż, jaka mnie teraz czeka, drugi raz w życiu już mi się nie trafi, gdyż zaczynam od Genewy, gdzie jest światowy zjazd działaczy Czerwonego Krzyża, i zaraz stamtąd lecę do Moskwy, dokąd zostałem skierowany jako członek ekipy obserwatorów Rady Europy na wybory parlamentarne 7 grudnia. Sprawy Czerwonego Krzyża znam dobrze, już taki zjazd zaliczyłem kilka lat temu, ale wybory dla byłego łagiernika w roli komisarza czy nadzorcy demokratyczności ich przebiegu to dla mnie zdumiewająca przygoda potwierdzająca prawdziwość przysłowia, iż fortuna kołem się toczy. Nie spodziewam się w Rosji żadnych sensacji. Po kilkudziesięciu latach stalinowskiej upiornej dyktatury życie wraca do normy, zapewne nie tej europejskiej, krajów pełnych dobrobytu i demokratycznych nawyków, sprawnych sądów i ustabilizowanych partii politycznych. Rosja musi do tego stanu dopiero dorastać. Jak to widzimy we własnym kraju – totalitarne nawyki myślowe są bardzo silne, powiększane zapewne przez transformacyjne niedostatki obejmujące ogromne kręgi społeczeństwa. Nie nam jednym transformacja ustrojowa przyniosła w darze gorzki pasztet: biedę i wielkie kontrasty społeczne, żebraków i milionerów których ogromu fortun nie można ni pojąć, ni wyjaśnić. W nowej Rosji już bywałem. Spora część tamtejszego społeczeństwa uważa za prawdę to, co jej mówiono przez długie lata, iż kapitalizm to łajdacki ustrój. Na co dzień widać przepotężne różnice w poziomie życia ludzi spowodowane nie większym wysiłkiem życiowym tych bogatych nie wiadomo skąd, ale wielkimi – jak to się u nas mówi – przekrętami. Jest tam także silna tęsknota i żal po imperium, którego mimo wszystkich potworności, jakich doznawali, ogromnie żałują. Ja to zresztą pamiętam z czasów mojej edukacji obozowej. Byłem pozornie – jak się okazało – zaprzyjaźniony z osobnikiem chwalącym się, że do łagru trafił jeszcze za Lenina i bytuje w nim dłużej, niż ja, „ten Polaczok”, żyję na świecie, a gdyby batiuszka Stalin tak naprawdę wiedział, co „oni ” z nami tutaj wyprawiają, to nikt z tych obozowych drani nie pożyłby długo. Mówił tak z pradawnego nawyku, bo akurat nasze władze obozowe postępowały z nami wcale dobrodusznie jak na miejsce, gdzieśmy się znaleźli. Komendantem łagru był lejtnant z armii, ciężko ranny na froncie i po wyzdrowieniu skierowany do zarządzania obozami dla internowanych, bo taki był nasz status prawny. Nie byliśmy tam skazańcami – jak ten mój domniemany przyjaciel. Nasz status był niejasny, tylko obowiązek ciężkiej pracy w kopalni został jednoznacznie określony. Otóż ten wspomniany stary kryminalista, który mnie też dobrze okradł w końcowym efekcie, mimo podłego życia, jakie mu przypadło w udziale, był dumny z tego swojego Związku Radzieckiego. Nie wiem, co myślał, gdy Związek straszliwie przegrywał, gdyż słynna Armia Czerwona nie walczyła, jak należało, lecz masowo szła do niewoli. Gdyby Hitler, zamiast tych ludzi morzyć na śmierć głodem, zjednał ich sobie, choćby normalnym traktowaniem, jakie jeńcom przysługiwało, los wojny mógł się dokonać zupełnie inaczej. Dopiero niemieckie bestialstwo w traktowaniu jeńców obudziło w tych ludziach wrogość do Hitlera i bohaterską odwagę w obronie własnej ojczyzny. Początek był zupełnie inny. Coś podobnego zdarzyło się na naszych oczach w Iraku. Powtórzyłem kiedyś za eseistą brytyjskim Normanem Davisem, że Amerykanom, a także i nam grozi ten sam scenariusz nazywany stalingradzkim. Co to znaczy? Mianowicie kolosalną klęskę na początku wojny i zacięty opór w następnej fazie. Opór, którego symbolem stała się obrona Stalingradu. Jest dla mnie jasne, że iracki Stalingrad będzie wyglądał inaczej niż ten dawny, ale mechanizm rodzenia się bohaterów spośród niedawnych tchórzy czy raczej porażonych klęską jest ten sam. Boleśnie odczuwają to na własnej skórze Amerykanie. Nie sądzę, bym przez tych kilka wyborczych dni mógł zbyt wiele zobaczyć i zrozumieć z tego, co tam się dzieje. Jest mi o tyle łatwiej, że znam względnie dobrze język i mimo fatalnych przeżyć własnych i całej rodziny nie ma we mnie cienia wrogości do „Ruskich”, co kiedyś powiedziałem na spotkaniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 50/2003

Kategorie: Felietony