Żółć

Żółć

W nocy park Grabiszyński jest ciemną tubą wyściełaną liśćmi. Nic nie widać i pies mnie prowadzi. Czasem wyciągam ręce przed siebie – ze strachu, że może wchodzimy w jakieś chaszcze. Przy Blacharskiej park się rozwidla i jest jaśniej, pojawiają się pierwsze domki i ulica. W piątek stała tam dziewczynka w czapce. Nie, nie odwróciła się znienacka, nie zaświeciła wbitym w czaszkę toporkiem. Oczy nie pałały jej dziko. Wyglądała na zwykłą dziewczynkę (o ile w ogóle dziewczynka może być „zwykła”). Niezwykła była za to jej nieruchomość: stała sobie i tyle. Pewnie rozmyślała albo liczyła drzewa, albo coś sobie w głowie dodawała czy odejmowała. Człowiek nawet nie wie, ile czynności wykonuje nieruchome dziecko. Dorośli żyjący z dziećmi stale powołują nowe miasta, niszczą królestwa, wskrzeszają umarłych. I serio nie powinni się dziwić, że jedno właśnie tak sobie potrafi stać, choćby było to późną porą. Nie powiem, że sobota zaczynała się zwyczajnie – rozwijała się w cieniu nocnej przygody. Poza tym w radiu puścili moją ulubioną piosenkę, a sąsiadka, którą pociągnął pies, wpadła (dosłownie) w moje ramiona. A mimo to słabo przyglądałam się tym przypadkom. Od rana czułam lekkie napięcie, jakie czujemy, kiedy wieczorem udajemy się w jakieś miejsce pełne ludzi. Tego dnia wszyscy wybierali się na koncert zespołu Żółć. Kolega gra, trzeba iść. Tym bardziej że koncert miał się odbyć w nowej wspaniałej przestrzeni, gdzie oprócz biur mieszczą się galerie, szalone fundacje i pokoje gościnne dla artystów. Wcześniej jednak odbywało się spotkanie autorskie w zaprzyjaźnionej księgarni. Przewaga Księgarni Hiszpańskiej nad innymi polega na tym, że prowadzi ją Ewa, oraz na tym, że ma koncesję na alkohol. Ta szczególnego rodzaju podwójność sprawia, że Elite wygrywa wyścig o sympatię i to tam najczęściej odbywają się wieczorne zgrupowania. Kolega Paweł Stasiewicz czytał intymne, przy ciele zorganizowane wiersze, przez które słuchacz, czytelnik zaczynał myśleć o swoich przeziębionych kolanach, jelitach, śliniankach: „Poruszę twoje ślinianki / napisem: ogórki kiszone / Teraz możesz poślinić palec / i przekręcić stronę na dalsze czytanie / Kciukiem zrób sobie zakładkę / do trzymania na grzbiecie / Resztę ręki weź na spad / i czytaj to co zostało / A teraz zjedz to co widzisz”. Od razu po pierwszych wierszach mieliśmy się udać na koncert zespołu Żółć, ale pojawiły się następne. O koszulach, paprochach na spojówce oka, nocnym sikaniu w łazience. Siedzieliśmy przy barze, straciliśmy poczucie czasu. Zrobiło się późno i ktoś powiedział: „Koncert na pewno się skończył, chodźmy coś zjeść”. Ale niektórzy z nas byli zdeterminowani i bardzo chcieli iść. To co, że była już północ, zespół Żółć na pewno już spał, a publiczność rozeszła się po okolicznych knajpach. Dobra, myślę, jeden kij: najwyżej obejrzymy kamienice na Ruskiej, zjemy przeskalowane frytki z nocnej budki, pokręcimy się, zmarzniemy. Wbiegliśmy w podwórko z neonami z impetem, a chciałam zaznaczyć, że nasz impet liczy już sobie te 40-50 lat. Do budynku wchodziło się przez windę. A może: wprost z podwórka wchodziło się do windy, która wiozła człowieka wyłącznie do góry (nigdy nie można było zjechać nią w dół). Taka to dziwna winda mieści się przy Ruskiej. Akurat była otwarta i w środku zobaczyliśmy trzy ładne osoby, najwyraźniej imprezowiczów! Ruszyliśmy w ich stronę i wkrótce też staliśmy w windzie. Która nie ruszała z otwartymi drzwiami i nie ruszała z zamkniętymi drzwiami. Wszyscy zaczęli wciskać rozmaite kombinacje guzików, machać rękami, żeby uruchomić fotokomórkę, i wreszcie winda zajęczała niechętnie. Wysiedliśmy na szczycie kamienicy. Natychmiast ogłuszyło nas rytmiczne elektro. Zespół Żółć nadal grał! Pośrodku sali stało całe środowisko maszyn: syntezatory i komputery. Muzycy używali samplerów i sekwencerów, maszyn perkusyjnych i efektów. W ciemności zlokalizowaliśmy naszego ziomka Kamila; pochylał się nad sprzętem, kiwał się, wciskał coś, czymś kręcił – potężna ściana dźwięku odbijała się od ścian, na których wyświetlało się dziwne wideo z chłopcem, który chodził po łące. Zrzuciliśmy kurty i szaliki na ziemię, zaczęliśmy skakać, tańczyć, przeginać się, trząść. A kiedy wreszcie podrygi nas wysuszyły – ruszyliśmy korytarzami w dół,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety