Matka lubiła się fotografować na tle ruin, bo w dziewiątej dekadzie życia uparła się, że tylko na ich tle wygląda młodo. Ostatnio nadzwyczaj często zaczęła go prosić, aby sobie zrobili wspólne zdjęcie. Z opóźnieniem do niego dotarło, że jest się czym niepokoić. Prekariat odciska się na obliczu, jakkolwiek człowiek by się oszukiwał, że póki ma gdzie spać i co jeść, nie jest źle. Właśnie to „póki co” jest sednem dramatu. Zwłaszcza jeśli dotyczy człowieka po pięćdziesiątce, który powinien już bilansować sobie to, co w życiu uciułał. Póki co wciąż jeszcze tylko wyobraża sobie, jak to będzie, gdy ostatecznie zostanie zwrakowany. U człowieka zwrakowanego klęska jest nieustannie wpisana w spojrzenie, słyszalna w każdym oddechu, który jest westchnieniem. Ludzkie wraki łatwo poznać po pustej strefie buforowej, albowiem przedstawiciele zdrowego społeczeństwa instynktownie się od nich odsuwają. Biada nam! Bieda idzie. Przepuśćmy ją, aby nas nie dotknęła. Wrak człowieka zazdrości tym, którzy biadolą, że nie mają dla kogo żyć. On może i miałby dla kogo, ale nie ma za co. Wrak człowieka nie zazdrości już chyżym biegaczom na skwerkach, on spogląda z podziwem w szpitalne okna – tam leżą ci, których stać na opiekę medyczną. Wrak człowieka przemierza trasy marszów i demonstracji, kiedy już się skończą – wtedy z uwagą spogląda na bruk, z nadzieją, że po stutysięcznym tłumie zostanie jakaś cenna zguba (wrak człowieka sam sobie wypłaca znaleźne). Wrak człowieka, jeśli zdarza mu się mówić do ludzi, nie czyni tego wprost, aby nie poczuli, że ma nieświeży oddech – wrak cuchnie głodem. Czai się opodal letnich stolików i chyłkiem dojada po gościach restauracji, zanim kelner go nie przepędzi, ale to za mało, by uśmierzyć nerwicę żołądka. Wrak człowieka kiedyś jako miłośnik urbeksu zwiedzał zakamarki opuszczonych budynków, teraz w nich pomieszkuje. Gdy słyszy nadchodzących amatorów ruin, niepostrzeżenie się ulatnia – on jest w ruinie zawodowcem, wie, że nie wolno nigdzie się zadomawiać, zostawiać śladów legowiska, bo domni mają w zwyczaju odbierać bezdomnym nawet ostatni skrawek przestrzeni nadającej się na nocleg. Bez dachu i praw, skazany na włóczęgostwo, nie chce jednak być skazanym za nie, bo niczego poza resztkami osobistej godności już nie ma, a i tę by utracił do końca jako osadzony. Co to za świat, w którym idzie się do więzienia za biedę, myśli, obserwując z ukrycia policyjny patrol w parku. Za życia był rozpoznawalny, przez chwilę może nawet znany, dlatego dobrze mu z brodą leśnego dziada, z kołtunami na głowie i w nieświeżych łachmanach – nikomu nie przyjdzie do głowy wpatrywać się w niego, jest w końcu tym, od kogo los się odwrócił, a zatem i ludzie odwracają wzrok. Nie pije, nie pali, nie ćpa, ale zawsze był uzależniony od czytania, nie stanowi konkurencji w rewirach zajętych przez zbieraczy butelek i złomu, bo wygrzebuje ze śmietników wyłącznie gazety. Kiedy zasiada z prasą na parkowej ławce, czuje się bezpiecznie, może czytać i jednocześnie się zasłaniać – straż miejska nie legitymuje obywateli zatopionych w lekturze. Prasa żywi się ruinami – na wiadomości codziennie składają się raporty z ruin wojennych, z cierpienia ludzi, którzy z tych ruin uciekli we właściwym czasie, ale do niewłaściwego miejsca, więc umierają w puszczy; politycy wzajem oskarżają się o zrujnowanie wspólnoty narodowej lub kraju; w dziale kultury architekci rozprawiają o sztucznych ruinach projektowanych na zamówienie milionerów o romantycznym usposobieniu; pisarze rozpamiętują dzieciństwo spędzone na placach budów wielkich osiedli, w czym upodabniają się do swoich przodków wspominających zabawy pośród zgruzowanych osiedli przedwojennych; dział sportowy donosi o rujnującej polityce transferowej zadłużonego klubu. Wrak człowieka czyta i widzi, że większość artykułów jest podpisana nieznanymi mu nazwiskami – to młodzi, którzy jak i on przed kilkoma dekadami wyrabiają darmowe staże lub kompletują śmieciówki z nadzieją na to, że w końcu zasłużą na spokojny etat. Trzyma za nich kciuki. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint