Żyję w nierealnym świecie

Żyję w nierealnym świecie

Artysta to taki szczęśliwy typ człowieka, który może to, co go dręczy, wyrzucać z siebie. I to wyrzucanie nazywają twórczością Rozmowa z Magdą Umer – W przedmowie do jednej z płyt wspomina pani, że przez 25 lat śpiewania dostała pani tysiące miłych listów od ludzi pani życzliwych, których ciepłe słowa bardzo pani pomogły, ale dzisiaj już ich pani nie pamięta. Za to pamięta pani list od pewnej rodziny z Tczewa, która napisała: „Pani pożałowania godne melorecytacje wyprowadzają z równowagi całą naszą rodzinę, więc niech już pani raczej nie występuje w radio ani w TV, bo inni to robią dużo lepiej…”. Sądzi pani, że nieprzyjemne rzeczy bardziej się pamięta? – Tak, przynajmniej w moim przypadku. Zresztą ja do dzisiaj nie jestem pewna – i to nie jest żadna minoderia – czy to, co zrobiłam w dziedzinie piosenki, jest naprawdę wiele warte. Uważam, że to są piękne piosenki, teksty, muzyka… Ale nie wiem, czy osoba, która w zasadzie nie śpiewa, tylko nuci, ma prawo nazywać siebie piosenkarką. W związku z tym ilekroć ktoś mi wypomina mój – delikatnie mówiąc – symboliczny głos, zastanawiam się, czy nie ma racji. – Dlaczego wahała się pani kilka lat, zanim zgodziła się wydać płyty z piosenkami? – Nie kilka, tylko dwa lata. Uważałam, że te piosenki nie są dziś nikomu potrzebne… w każdym razie niewielu osobom. Mile mnie zaskoczyło, że się myliłam. – W albumie „Koncert jesienny” napisała pani: „To nie jest tak, że mnie już te piosenki nic nie obchodzą. Nie może nic nie obchodzić coś, co kiedyś było tak bliskie, pomagało żyć, a nawet w pewnym sensie o tym życiu opowiadało. Ja raczej chciałabym o tym wszystkim zapomnieć”. Co znaczy: „o tym wszystkim”? – O niewesołych sprawach w całym moim życiu. Kiedy byłam młodą osoba, często byłam dość smutna – moje życie się rozjaśniło dopiero, gdy miałam prawie 34 lata – i o tych smutkach wciąż śpiewałam, a chciałam o nich stopniowo pozapominać. Artysta to taki szczęśliwy typ człowieka, który może to, co go dręczy, wyrzucać z siebie. I to wyrzucanie nazywają twórczością. – Podobno nie lubiła pani recitali. Pani pianista, Wojciech Borkowski, opowiadał, że jadąc w trasę, już na pierwszym skrzyżowaniu pytała pani: „Po co my tam jedziemy, czy naprawdę musimy?”. – Nienawidziłam jeździć. W ogóle nie lubiłam występować, być na scenie. Za każdym razem musiałam się przełamywać, jakkolwiek, co jest niekonsekwencją, kiedy kończyłam występ i ludzie dawali mi odczuć, że to był dla nich ważny wieczór, czułam się szczęśliwa. Zna pani definicję aktora, głoszoną przez Adama Hanuszkiewicza? „Aktor to człowiek, który czuje szczęście w nogach tylko z tego powodu, że stoi na scenie”. A ja na odwrót: z tego powodu, że stoję na scenie, czułam w nogach nieszczęście. – Jak pani wspomina swoje aktorskie doświadczenie? Bo przez cztery lata grała pani w Teatrze Narodowym, u Hanuszkiewicza, i to w wielkim repertuarze – Rachelę w „Weselu” Wyspiańskiego! – To była dla mnie ciekawa przygoda i nieocenione doświadczenie, które potem bardzo mi się przydało w mojej pracy reżyserskiej: poznałam psychikę aktorów, wszystkie fazy nerwów, przez które muszą przechodzić, pracując nad rolą. Pokochałam aktorów. – Nie rozumiem: denerwowała się pani na scenie podczas amatorskich recitali, a nie denerwowała się pani jako aktorka, na scenie profesjonalnego teatru? – Jako aktorka denerwowałam się tak, że mdlałam i umierałam ze strachu (śmiech), ale byłam bardzo młoda… Wprawdzie wtedy wydawało mi się, że jestem strasznie stara, bo „już” po studiach. Potem wydałam płytę, zaczęłam występować w telewizji, ludzie zaczęli o mnie mówić, pisać, stałam się postacią publiczną. Wiedziałam, że muszę ciągle zdawać egzamin przed publicznością, rosło we mnie poczucie odpowiedzialności, a wraz z nim trema, aż stała się czymś paraliżującym. – Miała pani szczęście, spotykając w życiu zawodowym odpowiednich ludzi we właściwym czasie. Kiedy los zetknął panią z Jeremim Przyborą? – Kiedy byłam małą dziewczynką, oglądałam z zachwytem w telewizji Kabaret Starszych Panów. Po latach widywałam Jeremiego w gmachu telewizji, gdzie oboje pracowaliśmy. Pierwsze spotkanie było bardzo prozaiczne. Zobaczyłam go na stołówce, powiedziałam „Dzień dobry”, on się uśmiechnął – i ten uśmiech był na tyle serdeczny, że ośmieliłam się go zaprosić do mojego programu o ludziach szlachetnej estrady. Potem zamiast jednego programu nagraliśmy długi cykl „Zwierzenia przy fortepianie”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 28/2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska