Żywe tarcze w Bagdadzie

Żywe tarcze w Bagdadzie

Gotowi są umrzeć za sprawę pokoju nawet pod portretem Saddama Husajna Obrońcy pokoju, idealiści gotowi oddać życie za szlachetną sprawę. A może ludzie naiwni i zaślepieni, narzędzia w rękach cynicznego dyktatora? Niektórzy amerykańscy politycy domagają się postawienia ich przed sądem wojennym. Z Bagdadu uciekli przed bombami dyplomaci, zamożni mieszkańcy i większość dziennikarzy. W irackiej stolicy dobrowolnie pozostało ponad 100 pacyfistów – cudzoziemców z USA, Wielkiej Brytanii, Belgii, Japonii, Słowenii, Australii i RPA. Niemal codziennie dołączają do nich nowi ochotnicy. Zamieszkali przy dziewięciu obiektach kluczowych dla normalnego funkcjonowania infrastruktury wielkiego miasta. Chronią własnymi ciałami silosy z żywnością, elektrownie, rafinerie oraz stacje oczyszczania wody. W ich paszportach irackie wizy opatrzone są napisem: „Ludzka tarcza”. Mówią, że nie popierają reżimu Saddama Husajna, lecz gotowi są umrzeć, aby oszczędzić narodowi irackiemu głodu, chorób i cierpień. Ich obecność ma powstrzymać amerykańskie i brytyjskie siły zbrojne przed zniszczeniem ważnych instalacji niemających znaczenia wojskowego. Kiedy zabraknie elektryczności, ranni i chorzy będą umierać w szpitalach. Bez dobrej wody zaczną się przecież szerzyć epidemie. 19-letni Mduduzi Manana, który przyjechał z dalekiej Republiki Południowej Afryki, deklaruje, że stał się żywą tarczą, aby zademonstrować solidarność z iracką młodzieżą. „Niech prezydent USA prowadzi swą wojnę. W razie potrzeby stanę naprzeciw rozpędzonego czołgu. Nie lękam się”. Ochotnicy wiedzą, że mogą zginąć. Wystosowali list do premiera Wielkiej Brytanii, Tony’ego Blaira, aby nie bombardowano chronionych przez nich obiektów, ale wojskowi nie mogą dać pełnych gwarancji bezpieczeństwa. „Czynimy wszystko, aby uniknąć strat wśród nieżołnierzy, lecz nie osiągniemy stuprocentowego sukcesu”, ostrzegł naczelny dowódca amerykańskich wojsk w Zatoce Perskiej, generał Tommy R. Franks. Wielu pacyfistów w Bagdadzie zatrwożył los 23-letniej Amerykanki Rachel Corrie, która zginęła w mieście Rafah w Strefie Gazy, usiłując zatrzymać izraelski buldożer burzący palestyński dom. Według relacji świadków, kiedy dziewczyna straciła równowagę i spadła ze stosu gruzów pod szuflę buldożera, ciężki pojazd nie zatrzymał się. Pewne jest, że także amerykańskie pociski nie będą omijać wszystkich obiektów chronionych przez ochotników. Zanim spadły pierwsze bomby, niektórzy z nich wyjechali. Jednym skończyły się pieniądze, inni przelękli się śmierci, jeszcze inni nie chcieli słuchać rozkazów irackich urzędników. To największy dylemat żywych tarcz – jak chronić ludność cywilną, nie wspomagając jednocześnie propagandy reżimu. Ochotnik, który zdecydował się przybyć nad Tygrys jako żywa tarcza, szybko otrzymywał iracką wizę, władze często zwracały mu też koszty podróży i załatwiały bezpłatną kwaterę. W zamian oczekiwały posłuszeństwa. Ken O’Keefe, były żołnierz amerykańskiej piechoty morskiej, który zrzekł się obywatelstwa Stanów Zjednoczonych i stał się jednym z animatorów ruchu ludzkich tarcz, oznajmił, że nie będzie chronił rafinerii, która przecież ma także znaczenie wojskowe. W odpowiedzi władze irackie deportowały go do Jordanii wraz z czterema towarzyszami. Inni, aby uniknąć podobnego losu, zgodzili się osłaniać także rafinerię Doura na południowych przedmieściach Bagdadu. Zakwaterowano ich w spartańsko wyposażonych sześcioosobowych pomieszczeniach dla załogi. W każdym na honorowym miejscu wisi portret Saddama Husajna. „Dosłownie śpimy pod tym wielkim człowiekiem. Musimy też słuchać małoletnich kadetów w mundurach śpiewających: „Tak, tak, dla Saddama nasze serca i dusze””, żali się Phil Sands, bankier z Wielkiej Brytanii, który zwolnił się z pracy, aby przyjechać do Iraku. Phil często chce wrócić do ojczyzny, kiedy jednak widzi na ulicach ubogich, przerażonych mieszkańców Bagdadu, postanawia, że jednak zostanie: „Przybyłem tu przecież dla nich, a nie dla Saddama”. Żywe tarcze nie mają lekkiego życia. Nawet iraccy urzędnicy w prywatnych rozmowach określają ich mianem szalonych. Irakijczycy nie zamierzają brać przykładu z dziwnych cudzoziemców. „Jeśli zaczną wybuchać bomby, niech obcokrajowcy zostaną, ja jednak pobiegnę do domu”, mówi pewien inżynier z rafinerii Doura. Kiedy Masahiro Imamura, student z Tokio, odwiedził stołeczną dzielnicę Saddam City, ledwie uszedł z życiem, gdy gromady dzieciaków obrzuciły go kamieniami. W Saddam City mieszka wielu szyitów, nienawidzących irackiego dyktatora, który bezlitośnie tłumił ich powstania. Władze USA

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2003, 2003

Kategorie: Świat