W grupie nowych ambasadorów, których minister Czaputowicz wysyła za granicę, warto zwrócić uwagę na Krzysztofa Olendzkiego, który jedzie do Słowenii. Nie czarujmy się, nie jest to wymagająca placówka, raczej jedna z tych miłych i przyjemnych, bo i Alpy w zasięgu ręki, i Adriatyk. A i spraw wymagających interwencji ambasadora za dużo tam nie ma. Żyć nie umierać. Ma więc szczęście Olendzki. Nie pierwszy raz. Rzadko bowiem się zdarza taka kariera – samych miłych placówek i stanowisk. Zanim Olendzki trafił do MSZ, zajmował się w Instytucie Historii PAN badaniami nad handlem niewolnikami na obszarze średniowiecznych Bałkanów. Pasjonujące. W MSZ zajmował się kontaktami ze Stolicą Apostolską, a potem pojechał do Rzymu na stanowisko wicedyrektora Instytutu Polskiego. Po Rzymie wrócił do centrali MSZ, a potem wyjechał jako wicekonsul do Tallina. Stamtąd, za czasów pierwszego PiS, został ściągnięty do Warszawy na stanowisko wiceministra kultury. Potem powrócił do MSZ, skąd wyjechał, już jako ambasador, do Tunezji. Następnie odpowiadał w centrali m.in. za kontakty z diasporą żydowską, a w roku 2014 wyjechał jako konsul do Vancouver. Kolejnym etapem jego kariery było stanowisko dyrektora Instytutu Adama Mickiewicza. Objął je w miejsce Pawła Potoroczyna, którego minister Gliński odwołał, naruszając prawo. A teraz, po trzech latach, Olendzki wyjeżdża do Lublany. W ten sposób w ciągu 20 lat zaliczył dwa razy więcej stanowisk niż przeciętny urzędnik MSZ w całej swojej karierze. Na żadnym niczym się nie wyróżnił, choć też się nie skompromitował. Po prostu nie miał ani wzlotów, ani wpadek. No i jeszcze jedno – miał szczęście do fajnych placówek. Rzym – wiadomo. Każdy sobie chwali. Tallin – placówka miła, blisko Polski, przyjemnie się żyje. Tunezja? Chyba nie ma co się rozwodzić, ludzie płacą tysiące, żeby tam pojechać na tydzień, dodajmy do tego piękną rezydencję, z widokiem na morze. Vancouver? Placówka genialna, spokojna, Kolumbia Brytyjska po prostu. Tak oto Krzysztof Olendzki miło przeżył 20 lat. To zresztą chyba wrodzona umiejętność. Gdy przejmował po Potoroczynie Instytut Adama Mickiewicza, atmosfera była napięta, przychodził tam w miejsce popularnego dyrektora jako nominat niepopularnego ministra. Nie ma co ukrywać – IAM pod jego rządami nie rozkwitł, ale też nie pogrążył się w wewnętrznych walkach, jak inne instytucje „odbite” przez PiS. Po trzech latach żegnano więc Olendzkiego z pewnym żalem, zwłaszcza że na jego miejsce przyszła dziewczyna od Wildsteina, była dziennikarka Programu II Polskiego Radia, a później (już za dobrej zmiany) TVP Kultura. A jemu samemu na otarcie łez ofiarowano przyzwoitą synekurę. Tak oto PiS wkracza w kolejny etap swoich rządów. W pierwszym brało placówki jak podbite twierdze, oferując je swoim żołnierzom, by prowadzili za granicami kraju partyjny bój. Potem przyszło opamiętanie, to pozwoliło wyjechać w świat grupie fachowców, zawodowym dyplomatom. A teraz mamy etap trzeci – jadą w świat zasłużeni towarzysze, zmęczeni w służbie „dobrej zmiany”, których zluzowali młodsi. Olendzki jest ich prekursorem. A za chwilę dołączą do niego kolejni. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint